Zapiski z Islandii, czyli jak naprawdę było? 2/3 | Full on Travel

8. Skaftafell

Ok, lało jak z cebra bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę pogody. Poranek wykorzystaliśmy na suszenie namiotu pod dachem i gotowanie obiadu na popołudnie. Nawet tak banalna czynność w tych okolicznościach przyrody nabierała nowej jakości 😊.

Zebraliśmy się około 10, dojechaliśmy w okolice kanionu Fjadragljufur– idealnie trafiając w okno pogodowe. Podczas godzinnego spaceru nie spadła na nas nawet kropla. Kanion przepiękny, zdjęcia nie są w stanie oddać kolorów i detali. Osobiście uważam, że jest to miejsce warte zobaczenia, zwłaszcza, że górą biegnie przygotowana ścieżka dostępna w zasadzie dla każdego. Turystów sporo, ciężko było o dobre zdjęcie – na pewno polecamy podjechać tam wcześnie rano.

 Kolejnym przystankiem było miasteczko Kirkjubaejarklaustur, w którym udaliśmy się do małego centrum turystycznego. Wysłaliśmy pocztówki do rodziny i obejrzeliśmy film dotyczący erupcji wulkanu Laki w 1783 roku. Miejscowe legendy mówią, że lawa zatrzymała się tuż przed drzwiami kościoła ocalając miasteczko z katastrofy. W okolicy znajduje się bazaltowa podłoga Kirkjugólfið, całkowicie naturalna formacja skalna, która przypomina wyglądem podłogę kościoła (dosłowne tłumaczenie).

Jeżeli macie czas, możecie pobawić się w poszukiwania unikatowego dziesięcioboku na posadzce 😉 Ja niestety nie znalazłam tejże posadzki😉

Po dotarciu do Skaftafell przejrzeliśmy mapy i rozejrzeliśmy się po okolicy. Dzięki rekomendacjom spotkanej na kempingu koleżanki z Krakowa (podróżowała rowerem – fantastyczna dziewczyna! Jeśli to czytasz odezwij się – czekamy na Twoją relację 😊) wybraliśmy się na spacer w stronę lodowca Skaftafellsjokull.

Trasa przepiękna – nieco rzadziej uczęszczana, to tutaj mieliśmy pierwsze spotkanie z kszykiem (to taki ptaszek😉), który nurkując w powietrzu wydawał bardzo osobliwy dźwięk skrzydełkami. Niestety nasz filmik jest dość słabej jakości dlatego zdecydowanie Was zachęcam do poszperania na YT. To tutaj również w mojej głowie ukształtowała się idea, że chcę więcej.

Tak! Ptaki! 😊 Posiedzieliśmy chwilę nad lodowcem i złapał nas deszcz i całą drogę powrotną ślizgaliśmy się po błotku, ale i tak było super!

Kolejny dzień był, tym jednym z najważniejszych😊 Bardzo chcieliśmy wejść na lodowiec, wiedzieliśmy, że ze względu na pogodę nie ma szans na zdobycie Hvannadalshnukur – najwyższego szczytu Islandii, tak więc wybraliśmy się na kilkugodzinną wycieczkę z przewodnikiem na lodowiec Oraefajokull. Paweł miał pierwszy raz w życiu okazję wspinać się w lodzie i chyba mu się spodobało 😊

I tym razem w drodze powrotnej nie uchroniliśmy się przed deszczem, ale szczęśliwie założony plan udało się zrealizować z nawiązką. W drodze powrotnej napotkaliśmy lokalne zwierzątka pieszczotliwie nazywane myszkami, które tak naprawdę są kulkami ziemi staczającymi się z lodowca, pokrytymi mchem 😊. Niewiele istnień ma szansę przetrwać zimę na Islandii.

Popołudnie było głównie czasem spędzonym na suszeni ubrań :D. Tak prezentowała się nasza prywatna suszarnia, zasiedziałam się w tym samochodzie na ponad godzinę – tak było ciepło i przyjemnie haha 😀

Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer w stronę lodowca Skftafellsjokull – w stronę jeziora lodowcowego. Kolejne podejście w kierunku lodowca – znowu deszcz. Tym razem pogoda nas nie oszczędziła i wylały się na nas hektolitry wody 😀 Jedynym pocieszeniem było to, że to lodowiec przyciąga chmury i deszcz – a nie my 😀

Z tą nadzieją, udaliśmy się w sen przed kolejnym długim i trudnym dniem.

9. W kierunku jeziora Myvatn

Wstaliśmy przed 7 rano, szybko, szybko śniadanie(oops?), pakowanie i w drogę, bo przed nami było ponad 500km do przejechania!

Czekała nas trasa wzdłuż wschodniego wybrzeża a po drodze kilka ciekawych miejsc.

I tak już z samego rana, tuż po 8 dotarliśmy do przepięknej plaży zwanej Diamond Beach. Dryfujące bryły lodu topniejącego lodowca Vatnajokull, otulone promieniami słońca mieniły się tysiącem barw a zarazem kontrastowały z plażową czernią. Można by tam siedzieć godzinami, wsłuchiwać się w szum fal i podziwiać miejsce, gdzie lód mierzy się z siłami wody.

Tuż obok na jeziorze lodowcowym Jokursarlon mogliśmy przyglądać się jeszcze większym bryłom lodu kierującym się w stronę oceanu. Na tle wielkiego i potężnego lodowca udało nam się zaobserwować kruche i delikatne życie a jednak przystosowane do surowych warunków. I znowu ujawniła się moja słabość do ptaszków, która skończyła się krótkim: Paweł nagrywaj! 😀

Wyruszyliśmy w dalszą drogę… kolejny przystanek dopiero za 3 godziny, tymczasem przez całą trasę cieszyliśmy oczy widokami na ocean, lodowiec, pola lawy, wzgórza, wodospady. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie 😊

Pogoda na południu nas rozpieszczała, aż nie chciało się wierzyć, że na północy już tak przyjemnie miało nie być, ale im dalej w „las” (o ironio, przecież na Islandii nie ma drzew) tym robiło się coraz pochmurniej i surowo. Znużeni już podróżą, szukaliśmy dobrego miejsca na zjedzenie ugotowanego dzień wcześniej obiadu, ale wiszące nad nami chmury skutecznie odwiodły nas od tego pomysłu. Ach w tym miejscu powinnam dodać, że właściwie tego dnia to zaspaliśmy, nie zjedliśmy śniadania i nie ugotowałam herbaty! Więc zrobiło się zimno, deszczowo, byliśmy głodni, zmęczeni i ja byłam zła – i co jeszcze?! Na moje wielkie niepocieszenie, nie wykąpałam się w wannie z widokiem na ocean, bo ktoś nas ubiegł dosłownie o minuty! I cały mój plan legł w gruzach 😉

Już na ostatnim tchnieniu dojechaliśmy do parkingu od wschodniej strony (tak to ważne!) wodospadu Detifoss. (ps. to ten z filmu Prometeusz).

Była godzina 17, wszystkie wycieczki autokarowe odjeżdżały, a my dopiero na miejscu.  Włożyliśmy na siebie wodoodporną warstwę i z wielkim zdziwieniem obserwowaliśmy późnych turystów zmierzających w kierunku wodospadu w krótkich spodenkach, bluzach i trampkach!

Ja czułam się jak czerwony kosmita, ale nie pożałowałam decyzji! Już przy podejściu pojawiła się tablica ostrzegawcza, że wiatr kieruje całą unoszącą się nad wodospadem parę wodną w kierunku wschodnim! Byliśmy mokrzy w niecałe 10 sekund! Woda lała się strumieniami z naszych ubrań 😀 Wodospad Detifoss jest najpotężniejszym wodospadem w Europie. Przelewa się przez niego 193m3 wody na sekundę! Co za moc!!

Byliśmy już na ostatniej prostej do naszego kempingu – po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na polach siarkowych Hverir. W ciągu 40 minut krajobraz zmienił się po raz kolejny odsłaniając wulkaniczne oblicze Islandii. Cóż gdyby obrazem dało opisać się zapach… 😀 

No i w końcu jest nasz kamping! Całodzienną głodówkę wynagrodziliśmy sobie wielką pizzą w najlepszym lokalu Daddi’s pizza i 0,3l piwa na pół haha 😀

A jutro czekał nas kolejny ważny dzień!

 Ten wymarzony od momentu, kiedy pierwszy raz otworzyłam stronę przewodnika…

10. Askja i północ Islandii

Tego pięknego dnia oprócz wschodzącego (a właściwie nie zachodzącego) słońca zbudził nas również trzepot skrzydeł kszyka 😊. Tak, czułam, że przywędrował za nami 😊

Wyruszyliśmy w drogę o 7:30 – tym razem z wycieczką i przewodnikiem, aby dostać się do ogromnej wulkanicznej kaldery. Dojazd do Askji zajął ok 3 godziny, droga wiła się niczym serpentyna, w górę i dół, kilka razy przecinaliśmy rzekę, mijaliśmy tysiące lat historii wulkanicznej. Najstarsze pola lawy miały około 40000 tys lat, najmłodsze zaledwie kilka po erupcji wulkanu Ellafjalokull W 2014 roku.

Po drodze wyrósł przed nami przepiękny wulkan Hvannalindir -góra Królowa Islandii, w oddali stale ukryty za chmurą Król – Kringilsarrani. To unikatowe miejsce na skalę światową, surowy klimat tego miejsca idealnie odzwierciedla warunki panujące na księżycu – tutaj też był testowany łazik księżycowy w 1967 roku.

Im bliżej krateru tym robiło się coraz zimniej, a wielkie pola lawy zaczęły pokrywać się plackami śniegu. Tymi polami śnieżnymi biegła również nasza ścieżka w stronę Askji. Ogromna kaldera o powierzchni 50 km² powstała na skutek zapadnięcia się komory wulkanu wytwarzając drugi, mniejszy krater zwany Viti (Piekiełko) – w którego to mleczno-błękitnych wodach zażyliśmy ciepłej, siarkowej kąpieli. I jak się okazało, zapach siarki towarzyszył nam już do końca wyjazdu….  Był dosłownie wszędzie: na ręcznikach, ubraniach i skórze. Woda również śmierdziała siarką. A! No i tradycyjny islandzki chleb jest wypiekany pod ziemią na siarkowej parze.

 To był kolejny długi dzień po 12 godzinach wróciliśmy do obozu i tylko dzięki temu, że słońce latem tak naprawdę nie zachodzi, mieliśmy jeszcze siły, aby pójść na spacer nad jezioro Myvatn, które jest rajem dla 240 gatunków ptaków. Zajrzeliśmy również do najsłynniejszej islandzkiej groty Grjótagjá. Prosto z Gry o Tron. Smaczków filmowych i serialowych można znaleźć na Islandii jeszcze więcej 😊 Ten wieczór pozwolił nam się wyciszyć i odpocząć. Wiedzieliśmy, że nasz kolejny tydzień będzie już nieco spokojniejszy.

Kolejnego dnia pogoda ponownie zrobiła się typowo wyspiarka, kierowaliśmy się na północ do Húsavik z nadzieją, że wypłyniemy na poszukiwanie wielorybów. Niestety deszcz i silny wiatr spowodowały, że rejs został odwołany.

W oczekiwaniu na decyzję kapitana zwiedziliśmy muzeum wielorybów. Bardzo bogata i ciekawa ekspozycja dotycząca historii połowów wraz z wystawą szkieletów na czele z największym 20m szkieletem płetwala. Jedno z najciekawszych muzeów w jakim byłam.

Ruszyliśmy z powrotem w stronę Ring Road zahaczając o kolejny przepiękny wodospad Goðafoss. Nie mieliśmy większych planów na ten dzień poza odpoczynkiem, więc spontanicznie wybraliśmy się również do muzeum lotnictwa w Akureyri. Niewielkie muzeum przedstawiające historię lotnictwa na Islandii. Zdecydowanie dla fanów i koneserów (jak Paweł). Ja najwięcej uwagi poświęciłam ekspozycji przedstawiającej stroje stewardess na przestrzeni lat oraz historii miłości i kariery zawodowej pewnego kapitana i jego żony stewardessy 😉

Stamtąd udaliśmy się już prosto do Blönduós oddalonego o ok 1,5 godziny. Zupełnie przypadkowo zatrzymaliśmy się w pensjonacie prowadzonym przez Polkę mieszkającą na wyspie od 25 lat. Opowiedziała, swoją przejmującą historię oraz jak w jej oczach zmieniła się Islandia na przestrzeni lat. Ku mojej uciesze pokazała nam również na mapie miejsce, w którym mogliśmy poszukać fok…

I tak właśnie rozpoczęliśmy kolejny dzień….